„Mój głos to Ty… cz. 9″
Oskar.
Więc wysłaliśmy im tą paczkę. Nie była duża,
tak akurat na płytę razem z naszym zdjęciem, tylko moim i Artura i
krótkim listem. Nic nie wspominaliśmy o naszym przyjeździe, chciałem
zobaczyć minę taty. Kiedy zobaczy nas w drzwiach. Prawie od razu jak
tylko podjęliśmy decyzję o wyjeździe powiedzieliśmy o tym mamie.
- A oni wiedzą chociaż, że się do nich wybieracie? – zapytała patrząc na nas. Spojrzeliśmy po sobie.
- Nie. – odpowiedzieliśmy w tym samym momencie. Znów zrobiła tą swoją słynną minę i powiedziała.
- Żebyście czasem nie pocałowali klamki na
dzień dobry, tak jak ja jednego razu. Te pomysły to chyba macie po mnie.
– uśmiechnęliśmy się. Dobrze znaliśmy tą historię.
Mama jednego razu też chciała zrobić ojcu
niespodziankę. Przyjechała bez zapowiedzi do LA, wtedy jeszcze mieszkała
w Polsce, więc rzadko się widywali. Siedziała na schodach pod drzwiami
bite cztery godziny, bo oni akurat mieli jakąś robotę w studiu. A nie
chciała im się tam ładować. Ale i tak była wściekła. Jak tylko ojciec
zobaczył ją siedzącą na schodach wściekłą jak osa, od razu schował się
za bratem. Potem przez pół godziny wrzeszczała na niego w domu, bo nie
raczył odebrać od niej telefonu, kiedy dzwoniła do niego chyba z 50
razy. Ojciec tak się skulił, że był nie mal równy z nią, a normalnie był
wyższy od niej o jakieś pół tora głowy. Zawsze nas to bawiło. Tydzień
zajęło nam spakowanie wszystkiego co potrzebne. Zdecydowaliśmy, że
będziemy nocować w jakimś hotelu, nie będziemy im włazić na łeb. Tym
bardziej, że mieszkał z nimi nasz braciszek kochany. Nigdy nawet z nim
nie rozmawialiśmy. Teraz pewnie będzie okazja. Na prawdę, nie możemy się
tego doczekać.
W dniu wyjazdu wstaliśmy o trzeciej nad
ranem, żeby się dobrze wyszykować. Samolot mieliśmy z Poznania o 10,
trzeba było tam jeszcze dojechać. W LA mieliśmy być na wieczór. Ściskało
nas w żołądkach na samą myśl o tym. Wytaszczyliśmy nasze bagaże na dwór
i jakimś cudem udało nam się wrzucić do bagażnika. Potem szybko
pożegnaliśmy się z mamą i wskoczyliśmy do auta. Drogiego auta.
Dostaliśmy już sporo kasy. Ja prowadziłem. Droga do Poznania na Ławicę
zajęła nam trzy godziny. Kiedy już wszystko zostało pobieżnie
załatwione, a samochód zabrany tam gdzie jego miejsce, usiedliśmy
wygodnie w poczekalni. Ludzie wciąż się na nas oglądali, byliśmy już
rozpoznawalni. Te trzy single to był prawdziwy Święty Graal. Wiedziałem,
że się wybijemy już od samego początku. Po prostu nie było innej opcji!
No i się udało. Pół godziny potem ustawiliśmy się do odprawy. Mieliśmy
spędzić w samolocie kilka ładnych godzin. Oczywiście 1 klasa.
Rozsiedliśmy się w końcu w fotelach w maszynie i zaczęliśmy przyglądać
się ludziom. W końcu ruszyliśmy, zapieliśmy pasy i tak zleciała nam cała
podróż. Na gadaniu, śmiechu i innych rzeczach. W końcu, kiedy na
zegarze pojawiła się godzina 18. samolot wylądował na lotnisku w LA.
Odebraliśmy swoje bagaże, wyprowadziliśmy samochód i wyjechaliśmy na
miasto. Po drodze Artur włączył nawigację samochodową. Wstukał adres i
jechaliśmy. Mieliśmy do nich jakieś 5 dobrych kilosów. Jak mniemałem, na
przedmieściach, nie w centrum. Przejechaliśmy prawie całą trasę, kiedy
samochodem zarzuciło i… rozkraczył się na środku drogi. Spojrzałem na
Artura. Patrzył na mnie z dziwną miną.
- Co jest… – spróbowałem zapalić, nie dało
rady. Raz, drugi, trzeci, nic, nie chciał zaskoczyć. Całe szczęscie, że
to nie była ruchliwa ulica, bo byłoby kiepsko. Spojrzałem znów na
Artura. – Zrobiłeś przegląd, tak jak mówiłem? – cisza. – Artur!
- No, zapomniałem, no co! Zdarza się! – fuknął, chcąc się obronić.
- Tak, a to, że rozkraczył nam się samochód
też się zdarza, nie? Pewnie! Wysiadaj! – powiedziałem wyskakując z auta.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, i wysiadł.
- Co chcesz zrobić? – zapytał głupio. Posłałem mu mordercze spojrzenie.
- A jak myślisz? Dopchać ten samochód na
pobocze. – wytłumaczyłem mu jak jakiemuś głupkowatemu dzieciakowi. Tak
więc zrobiliśmy. Zostawiliśmy auto zamknięte na ulicy a dalej musieliśmy
iść pieszo. Jakieś pół godziny spacerkiem. Artur cały czas jęczał.
- Przestań, bo to twoja wina! – fuknąłem. –
Gdybyś zaprowadził tego rzęcha do tego zasranego mechanika, nie byłoby
problemu. – włączyłem nawigację w telefonie i prowadziła nas dalej.
Artur szedł dalej z naburmuszoną miną. Po piętnastu minutach zaczęły
mnie boleć nogi, miałem buty na obcasie. ^^ Na prawdę uciążliwe na
dłuższych dystansach, ale jakoś trzeba było dojść. Marzyłem, żebyśmy już
byli na miejscu. W końcu weszliśmy w jakąś ulicę. Wszędzie było pełno
drogich domków jednorodzinnych. Co jeden to lepszy. W końcu odnaleźliśmy
ten, o który nam chodziło.
- Wow… – powiedział tylko mój brat. Ja też wytrzeszczałem oczy.
- No… – przytaknąłem mu z rozdziawioną miną.
- Musimy sprawić sobie taki sam. –
powiedział nagle szarpiąc mnie za ramię, jak w ekstazie. Nie, żeby
kiedyś coś było, co to to nie. – Nawet jeszcze lepszy! – dodał.
- Jak na razie nie stać nas nawet na taki. –
powiedziałem, wciąż wybałuszając oczy. Dom sam w sobie może nie był nie
wiadomo jakich rozmiarów, ale cała posesja przyprawiała o zawrót głowy.
Była ogromna. Z piękną bramą, wielkim trawnikiem, cała otoczona
zajebistym żelaznym płotem. Trawa idealnie przystrzyżona, nie wątpliwie
mieli do tego swoich ludzi. Po jednej stronie bardzo ciekawa altanka z
ławkami, a raczej jakiś rodzaj zadaszenia, gdzie można usiąść sobie z
parne dni. Taki jak ten dzisiejszy. Obrastała w bluszcz. Po drugiej
stronie… fontanna! Wszędzie pełno pięknych kwiatów, różnego rodzaju
krzewów i drzew. Po prostu bomba…
- Dobra, zbierajmy dupy, idziemy czy nie? – odezwał się Artur. Spojrzałem na niego.
- No idziemy. Ciekawe tylko czy ktoś jest w domu.
- Ktoś na pewno jest. ktoś przecież musi
pilnować tych wszystkich milionów dolarów, które w to wszystko
władowali. – powiedział lekko się chwiejąc jakby od samego patrzenia na
to wszystko dostał lekkich zawrotów głowy.
- Brama zamknięta… – mruknąłem. – Czekaj,
jest domofon. – nacisnąłem guziczek. Po chwili odezwał się jakiś facet w
języku angielskim.
- Tak, słucham? – Całkiem uprzejmy, pomyślałem.
- Dzień dobry – powiedziałem, również w języku angielskim. – My do panów Billa i Toma Kaulitz. – chwila ciszy.
- Powtórz, może nie zrozumiał. – powiedział Artur po polsku. Już on zrozumiał.
- Byliście państwo umówieni? – zapytał znów
tym samym przesłodzonym teraz głosem. Artur już mrużył oczy. Popatrzyłem
na niego, mówiąc dalej.
- Nie, proszę pana, ale… – nie udało mi się dokończyć.
- W takim razie bardzo mi przykro, muszę państwa poinformować, że panowie Kaulitz są dzisiaj bardzo zajęci.
- Tak, jasne, ciekawe czym! – fuknął Artur po Anglu. Skarciłem go.
- Pan wybaczy… – zacząłem znowu, ale znów nie dane mi było skończyć.
- Bardzo mi przykro, panowie nie mają czasu
na przyjmowanie wizyt swoich fanów, zwłaszcza wcześniej nie umówionych. –
jego głos ociekał wręcz zadowoleniem. – Dziękuję, do widzenia. –
rozłączył się. Oczy ze złości wyszły mi wierzch. Co ten facet sobie
myśli!
- Nawet nie dał mi dojść do słowa! – wywarczałem. Wsparłem ręce na biodrach. Artur uśmiechnął się lekko. – Co się tak cieszysz?
- Zaraz zobaczysz, patrz. – powiedział i
zadzwonił jeszcze raz. Cisza. Znów zadzwonił. Znów cisza. – Kurwa, ja ci
pokarzę! – mruknął z dzikim zadowoleniem w oczach. Nacisnął guzik i…
już go nie puścił. Uśmiechnąłem się półgębkiem. Ten facet w końcu nie
wytrzyma i będzie musiał odebrać. i w końcu się udało.
- Tak, słucham. – już nie był taki uprzejmy.
- Słuchaj, facet, uważnie, bo powtarzać się
nie będę. – parsknąłem śmiechem. Cały Artur. – Nazywamy się Artur i
Oskar Woźniak, racz ruszyć swój ciężki zad i powiadomić panów Kaulitz,
że z wizyta przyszli SYNOWIE pana Kaulitza, którzy NIE MUSZĄ się nigdzie
zapowiadać. Zrozumiałeś? – zapytał na końcu uprzejmie. Chwila ciszy.
- Tak, oczywiście. – powiedział i po chwili
mogliśmy już wejść na posesję. Obejrzałem się za siebie. W rogu stała
portiernia, a w okienku patrzył na nas wkurwiony facet. posłałem mu
szeroki uśmiech. Gęba cieszyła mi się też z innego powodu. Już nie
mogłem się doczekać miny obu Kaulitzów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz