Tom
Boże kochany, jak to się mogło stać, że wylądowałem na takim
zadupiu? Wiocha. Totalna wiocha, same prostaczki, wiochmeni…. I mała miejscowa
szkółka. Boże… za jakie grzechy! Co ja takiego zrobiłem, żeby zsyłać mnie na
takie odludzie? Żule stojący pod sklepem i żłopiący piwsko. Gdzie ja do takiego
gnoju? Kochane stare Monachium. Dlaczego stary się na to zgodził? Może i będą
płacić tacie więcej, ale za co? Za przeniesienie się na taką Syberię? Trzy
domki na krzyż na skrzyżowaniu polnej drogi, co ja tu będę robił sam? Dajcie
spokój, wszyscy moi znajomi zostali w Monchen. Mój najlepszy przyjaciel Andy. I
w ogóle wszyscy. Wątpię, żebym znalazł tu w tym bagnie jakichś normalnych
ludzi, sądząc po tych, których już miałem przyjemność spotkać. Loitsche. Gdzieś
pod Lipskiem, kurde, nawet nie wiedziałem, że cos takiego w ogóle jest! Mojego
ojca przenieśli do Lipska, do jakiegoś innego oddziału firmy, dostał awans. Ale
dlaczego musieliśmy przeprowadzić się na taką wiochę?? Dlaczego nie mogliśmy
zamieszkać właśnie w Lipsku? Albo w Magdeburgu, mijaliśmy taką miejscowość po
drodze, całkiem ładne miasto. Ale nie. Moja mama wymarzyła sobie wieś no to ma.
Tylko dlaczego mnie się nigdy nie pyta o zdanie?
Siedzę sobie na podwórzu, przyjechaliśmy w nocy, wszystko
już zostało wniesione, sprzęty popodłączane, wszystko cacy. Kubek gorącej
herbaty w ręce, smutna mina i ściśnięty żołądek. Nie odnajdę się tu na pewno.
Westchnąłem chyba po raz tysięczny tego dnia. Popołudnie. Okolica sama w sobie
niby przyjemna, ale ta miejscówka nie ma kompletnie nic do zaoferowania.
Żadnych rozrywek, klubów, barów, nic. Nawet zasranego parku, żeby posiedzieć z
kumplami i piwem. Od czasu do czasu oczywiście. Jak tu jestem tak jeszcze nie
widziałem nikogo kogo mógłbym nazwać młodzieżą. Czy jakiekolwiek dzieciaki tu
mieszkają? Czy zjeżdżają się z jeszcze innych wioch do tej zasranej szkółki, co
ma zaledwie 100 osób? Boże, gdzie tu do tego wielkiego molocha w Monachium,
3000 uczniów!
Błagałem rodziców, żeby zostawili mnie w Monchen u Andyego,
jego rodzice są wspaniali, na pewno nic by mi się nie stało, a przecież
dzwoniłbym codziennie! Przynajmniej przez pierwszy tydzień. No dobra, dwa. No,
ale bez przesady, mam już 17 lat za rok będę pełnoletni, a oni im jestem
starszy tym pod większym trzymają mnie kloszem! Jak to ma być… Będę miał 25
lat, i co… Ani baby, ani nic, bo mnie z chaty nawet na deske nie wypuścili. Ile
ja się musiałem nagadać, naprosić, nawrzeszczeć, żeby mnie na Sylwestra z
kumplami puścili. Ale udało się na szczęscie.
A tu? Tu to w ogóle nie ma o czym mówić. Tu to jedyną
rozrywką będzie, tak jak te żule, stać pod sklepem i piwsko żłopać. A potem
matka z ojcem będą mieć wielke halo. Że synek w alkoholizm wpadł. Przez ZŁE
TOWARZYSTWO. Którego tu w ogóle nie ma.
Byłem jednak bardzo ciekaw pierwszego dnia w tej szkole. Na
tej wsi chyba nie ma nikogo kto wyglądał by tak jak ja. Jestem skejtem,
uwielbiam ten styl i kolczyki w przeróżnych miejscach. Mam w wardze. Ciuchy o
kilka numerów za duże, szerokie spodnie, którymi szuram po ziemi gdy idę, i
bluza wiszą ca na mnie ja wór. Bandanda przewiązana na czole, trzymająca długie
do pasa dredy, w blond kolorze. I czapka z daszkiem na głowie. Frotka na
nadgarstku, łańcuch na szyi i jechana. W starej szkle obracałem się w gronie
kilku sobie podbnych, też skejtów. Ale Andy był jest raczej tradycyjny, zwykłe
spodnie t-shirt w jakimś jasnym kolorze i tyle. Nie jest skejtem i nie
przedstawia jakiegoś innego ciekawego stylu. Ale również należał do mojej
paczki, jakżeby mogło być inaczej! To mój najlepszy przyjaciel. Inni też go
akceptowali chociaż nie przyjaźnili się z nim tak jak ja. Mówiliśmy sobie
dosłownie wszystko. O każdej rozterce, smutku, o wszystkim. Bez wyjątku. Nie
było mowy, żebyśmy mieli przed soba jakiekolwiek tajemnice.
Siedziałem tak i wpatrywałem się w swoje buty, nawet nie
zauważyłem, kiedy zaczęło się robić szaro. Pozbierałem się ze schodów z
kolejnym westchnieniem i schowałem się w swoim nowym pokoju. Jedyny
pocieszeniem było to, że chata była naprawdę duża i ładna. Całkiem zadbana, a
poddasza było niemal jednym pomieszczeniem, nie licząc jednego małego, na
stryszek, gdzie mama będzie wieszać pranie. Oczywiście zająłem poddasze, mama
dała mi wolny wybór, na dole są jeszcze dwa pokoje, ale chciałem mieć własne
królestwo. I udało się. Szkoda tylko, że Andy nie będzie mógł zachwycać się tym
razem ze mną. Chyba tylko z tego jednego powodu będę się zachwycał.
Za oknem nastała aksamitna czerń, na tle której stopniowo
pojawiały się maleńkie białe kropeczki. Błyszczące jedna mocniej od drugiej.
Pogrupowane w gromady. Leżałem na swoim nowym łóżku i wpatrywałem się w czarne
niebo naznaczone perełkami.
I znów to dziwaczne, niezrozumiałe uczucie… Jakby w tym
samym czasie ktoś, kto miał w sobie część mnie samego patrzył na te gwiazdy i
rozmyślał o tym samym co ja. Ja również noszę w sobie pewną część tej osoby.
Czuję jakbym był z nią zawsze, chociaż nigdy przy mnie nie było nikogo takiego.
Czuję niepojętą więź z kimś kogo nie ma. Wyczuwam go podświadomie, chociaż
wiem, że nie istnieje. Czuję jego wzrok na tym samym niebie nad nami. Niemal
wyłapuje jego myśli. Uczucia. Wtedy czuję, że wszystko jest na swoim miejscu.
Kiedy to uczucie gaśnie, mam wrażenie pustki, która wypełnia mnie w środku.
Jakby ktoś wyrwał mi połowe serca i duszy. Czuję się nierozerwalnie związany z
kimś, kogo nie ma, a jeśli jest, nigdy go nie widziałem, nie znam go, ale czuję,
że żyje we mnie. A ja w nim. Dwie połowy jednej całości zmuszone żyć
oddzielnie.
Poczułem łzy w oczach, ale nie pozwoliłem im popłynąć.
Wstałem ze swojego łóżka i poszedłem pod prysznic. Chwilę stałem pod
strumieniem gorącej wody a potem ogarnąłem się ze wszystkim w miarę szybko.
Wślizgnąłem się z powrotem do łóżka. Z westchnieniem znów spojrzałem na
rozgwieżdżone niebo. Wzrok mojej psychicznej drugiej połowy zniknął.
Westchnąwszy po raz milionowy tego dnia, w koncu zasnąłem.
Bill
Po raz kolejny to dziwne uczucie. Takie do głębi
przenikające człowieka. Jakbyś podświadomie wyczuwał kogoś tak bliskiego, a
kogo tak naprawdę przecież w ogóle nie ma. Już dawno doszedłem do wniosku, że
najwidoczniej coś ze mną nie tak. Może to jakaś odmiana schizofrenii. Tyle, że
ja nie słyszę głosów. Ja czuję. Wyczuwam, że ta druga osoba znalazła się
właśnie całkiem nie daleko mnie. A może to po prostu nasilenie objawów choroby.
W każdym bądź razie, znów spoglądałem w gwiazdy i znów czułem na nich to
spojrzenie. Tego kogoś, kto wydaje się być mi tak bliski. Jakby był moją drugą
połową. Od czasu do czasu pojawia się też ten koszmar. Nie mam pojęcia, jakie
on ma podłoże i dlaczego wraca. Psychoterapeuta, z którym spotykam się, co dwa
tygodnie uważa, że wszystkie sny mają podłoże psychiczne. Ale to się ma nijak
do tego, co widzę w tym śnie.
Śni mi się, że jestem niemowlęciem. Leże w łóżeczku
spokojnie obok drugiego niemowlęcia. Ma takie same oczy jak ja. I w ogóle jest
identyczny. To na pewno chłopiec. Nie wiem, skąd to wiem, ale jestem o tym
stuprocentowo przekonany. Mam też świadomość tego, że to mój starszy braciszek.
Dzieli nas raptem dziesięć minut. Leżymy obok siebie spokojnie patrząc na
siebie i raz po raz się do siebie uśmiechając. Czuję tą więź z nim, która
zespala nas w jedno.
Może to przez ten sen jest ona wyczuwalna również w dzień,
kiedy nie śpię.
Nagle on znika. Przepada, nie mogę odnaleźć go wzrokiem.
Narasta we mnie lęk, dopóki był obok wszystko było dobrze. Teraz czuję się
jakby ktoś pozbawił mnie ręki. Połowy serca i duszy.
Zaczynam płakać, krzycze głośno, wołam go na swój sposób. Czuję,
że dzieje się coś niedobrego. Że on odchodzi, że go tracę i że już go nie
odzyskam. Odebrano mi połowę własnego istnienia.
Budzę się z krzykiem. Zawsze jest tak samo. Za każdym razem
sen jest taki sam. Nie zmienia się ani jeden szczegół. Mój terapeuta
powiedział, że niektóre takie natrętne sny mogą być efektem skrywanych
wspomnień, dawno zapomnianych, wyrytych ze świadomości, zepchniętych gdzies na
samo dno mózgu. Ujawniają się nocą, kiedy umysł jest odprężony, odnajdują drogę
na powierzchnię.
Ale przecież ja nie mam brata, tym bardziej bliźniaka,
jestem jedynakiem. Raczej jestem skłonny uwierzyć, że rodzice powiedzieliby mi,
gdyby tak było. Że kiedyś miałem rodzeństwo. Co mogłoby się z nim stać, tego
nie wiem. Może zachorował i zmarł. A rodzice nie powiedzieli nic, bo w sumie
nie było o czym.
Ten sen dręczy mnie niemal co noc. Zacząłem chodzić na sesje
pół roku temu, ale nic to nie daje, nadal powraca w niezmienionej formie.
Zawsze tak samo. Mój mały braciszek i ja. A potem ktoś mi go odbiera. Ktoś lub
jakaś choroba.
Loitsche to mała wioska. Wszyscy
ludzie się znają. Kiedyś mieszkaliśmy w Magdeburgu, ale mama zawsze marzyła o
ładnym domku na wsi. Kiedy nadarzyła się taka okazja, szybko ją wykorzystała.
Rozstała się z tatą, kiedy miałem 6 lat, ale nadal utrzymuje z nim dobry
kontakt. Ona też się z nim dogaduje, ale nie wrócili do siebie. Mówią, że to,
co było między nimi wypaliło się, ale zaprzyjaźnili się. Nie toczą ze sobą
wojen. Tata chce nadal uczestniczyć w moim życiu. Bardzo się z tego cieszę.
Kiedyś powiedziałem mamie, że
bardzo chciałbym mieć rodzeństwo. Uśmiechnęła się blado i wytłumaczyła mi, że
tak jak jest, jest lepiej. Dałem się przekonać, a z wiekiem to pragnienie
zmalało. Naprawdę było mi lepiej tak jak było. Sam o wszystko dbałem, nie
musiałem się nikim przejmować, bo gdybym miał rodzeństwo to tylko młodsze.
Ale wciąż pozostawało to uczucie…
tej więzi. Która nie słabła. Nauczyłem się to ignorować, w dzień szło mi to
całkiem nieźle. Szkoła, praca w domu, nie było czasu na głupie rozmyślania. Ale
tak jak teraz, wieczorami… Było trochę gorzej. Gdy już wszystko było zrobione,
czasu wolnego miało się w bród, nie
miałem co zrobić z myślami. I myślałem. Myślałem, o tym wszystkim, o tej więzi,
o uczuciu czyjejś bliskości, chociaż przecież nikogo nie ma. Miałem tylko
nadzieję, że nie zwariowałem, że to z czasem przejdzie samo. Ale nie
przechodziło. Sny wciąż się pojawiały, więź nie słabła, a ja przestałem sobie z
tym radzić. Zaczęły się problemy. W końcu powiedziałem rodzicom o tym co mi się
śni, o tym co czuję i że już kompletnie sobie z tym nie radzę. Pocieszyli mnie
mówiąc, że wszystko będzie dobrze, że mi pomogą, zawsze byli ze mną. Poszukali
mi dobrego psychologa, zaczęły się regularne wizyty. Ale nic nie dawały. Nic
nie dawało bzdurne gadanie, analizowanie wciąż wszystkiego w kółko. Sny
powracały jeszcze wyraźniejsze. Jeszcze wyraźniej wszystko słyszałem, widziałem
i czułem.
Chciałem się w końcu dowiedzieć, o
co w tym wszystkim chodzi. Chciałem mieć w końcu święty spokój, móc położyć się
wieczorem do łóżka bez obaw, że znowu nie będę spał.
Chciałem, żeby ktoś w końcu
rozwiązał tą całą zagadkę…
Tom
7.00
- Czas wstawać, kochanie! Ruszaj się, Tom, bo spóźnisz się
do szkoły! Za pół godziny tata cię podwiezie! – usłyszałem głos mamy z dołu. A
raczej krzyk. Darła się w niebogłosy, stojąc na schodach. Kochana mama. Zawsze
dopilnuje, żebym na czas dotarł do szkoły.
Moi rodzice byli wspaniali, naprawdę, ale ta ich
nadgorliwość czasami mnie irytowała. Przecież jakbym poszedł dopiero jutro nic
by się nie stało. Przecież dopiero co się wprowadziłem. I pomyślałem, że to
całkiem dobra wymówka. Nakryłem się kołdrą na głowę i spałem dalej. Dopóki mama
nie zerwała ze mnie kołdry.
- Tom! Ruszaj się, bo się spóźnisz! – powtórzyła ciągnąc z
całej siły kołdrę, którą ja trzymałem za drugi koniec
i ciągłem do siebie.
- Mamuś! Dopiero co się wprowadziliśmy, nic się nie stanie,
jeśli zrobię sobie dzisiaj wolne! –
zajęczałem.
- O nie, mój kochany. – powiedziała stanowczo moja mama. –
Pierwsze wrażenie musi być dobre! Anie, wezmą cię za śmierdzącego lenia,
wstawaj!
- Ee! – jęknąłem.
Nie dało rady, musiałem wstać. Nie było innej opcji.
Pół godziny później tata podwiózł mnie pod… szkołę.
Jakkolwiek to wygląda. Wysiadłem z samochodu pożegnawszy się wczesniej z
rodzicielem i popatrzyłem na budę. Dosłownie.
Nie przypominało to szkoły w moim wyobrażeniu. Jakiś nieduży
silos, pomalowany na beżowo, pociągnięty tynkiem organicznym. Prezentował się
całkiem porządnie, ale nie oszukujmy się. Wątpiłem, żebym się tu dobrze poczuł.
Uwielbiałem długie szerokie korytarze z jarzeniówkami, wykładzone płytkami, z
drzwiami przezroczystymi, dużym terenem szkolnym, budynek składający się z
dwóch pięter. W tym wielka biblioteka i sala komputerowa, ogromna świetlica i
takiej samej wielkości sala gimnastyczna. Coś pięknego. A to? To mi nie przypominało
niczego. No może jakąś szopkę. Ale dajmy już temu spokój.
Wszedłem po trzech stopniach do środka. W środku też
prezentowali się całkiem przyzwoicie.
Lekcje się już zaczęły, musiałem iść jeszcze do gabinetu dyrektora,
miał mi dać plan zajęć na cały tydzień. Odnalazłem właściwe drzwi z pomocą
sprzątaczek i zapukałem.
- Proszę! – usłyszałem i wszedłem do srodka.
Za biurkiem siedział starszy jegomość wyglądający na całkiem
miłego. I okazał się taki być w ogóle.
- Dzień dobry. – powiedziałem nie pewnie podchodząc do jego
biurka.
- Tak, słucham? – zapytał patrząc na mnie znad swoich
okularów.
- Bo ja… własnie… jestem nowym uczniem… - wydukałem.
Spojrzał na mnie uważniej.
- Kaulitz, tak?
- Tak. – odparłem zaskoczony tym, że zapamiętał moje
nazwisko.
- Ok. Panie Kaulitz, przydzieliłem pana do klasy 1f.
najmniejsza ze wszystkich, miłe dzieciaki, powinno ci przypasować. Z resztą w
ogóle nie ma tu za wielu takich którzy uprzykrzali by komuś życie zawodowo. –
uśmiechnał się przyjaźnie.
Rozmowa nie trwała długo. Dostałem swój plan i poszedłem na
drugie piętro pod salę 209. Pierwsza lekcja biologia. Zapukałem i wszedłem.
Natychmiast wszystkie pary oczu zwróciły się na mnie. Przeszedłem między
rzędami ławek i stanąłem przy biurku jakiejś kobiety, które, z tego co mówił
dyrek, miała być moją nową wychowawczynią.
Wszyscy się na mnie gapili. Dosłownie wszyscy. Ona też.
Wszyscy się na mnie gapili. Dosłownie wszyscy. Ona też.
- Dzień dobry… - wydukałem znowu.
- Nowy uczeń, tak? – zapytała patrząc wciąż na mnie. Była
calkiem miła. Chyba jednak nie będzie może tak źle.
- Tak. – odpowiedziałem.
- Nie mam cię jeszcze na liście uczniów w dzienniku, więc
podasz mi wszystko co potrzebne, ok.?
- Ok. – zgodziłem się co skwitowała kolejnym uprzejmym uśmiechem.
- Imię nazwisko?
- Tom Kaulitz. – w klasie rozległa się mała wrzawa.
Popatrzyłem na wszystkich nie wiedząc o co im chodzi. Nauczycielka uspokoiła
wszystkich.
- Mamy w klasie jeszcze jednego Kaulitza. – powiedziała kobieta.
Zdziwiłem się niezmiernie. To chyba nie jest jakoś specjalnie popularne
nazwisko. Następnie zapytała mnie gdzie mieszkałem wczesniej. Odpowiedziałem,
że w Monachium. Znów wszyscy zaczęli szemrać ,ale tym razem z ciekawości. Było
to w końcu calkiem duże miasto.
W końcu kazała mi usiąść w ławce. Wszyscy mi się
przedstawiali. Nie było wśród nich jednak tego drugiego Kaulitza. Bardzo byłem
go ciekaw, w końcu nie często spotyka się kogoś kto ma takie samo nazwisko. Nikt
nie wiedział dlaczego nie przyszedł. Podobno to odludek, który raczej stroni od
jakiegokolwiek towarzystwa. Chyba troche przesadzają, pomyślałem. To, że ktoś
akurat nie ma ochoty rozmawiać nie znaczy, że nikogo nie lubi.
Lekcja zleciała szybko, wyszliśmy na korytarz. Zakumulowałem
się niemal od razu z kilkoma osobami.
Następną lekcją była matma. Nie lubiłem tego przedmiotu
nigdy i wątpiłem w jego polubienie tutaj sądząc po opowieściach tamtych na
temat naszej nauczycielki matematyki. Znaleźliśmy się pod odpowiednimi drzwiami
i wtedy go zobaczyłem. Stał oparty o ścianę z zwieszoną głową. Był ubrany jak
Emo. Cały na czarno. T-shirt z krótkim rękawkiem, czarny oczywiście, czarne
obcisłe rurki, czarne trampki, włosy czarne, na rękach czarne rekawice bez
palców, na szyi jakaś obroża, co skojarzyło mi się od razu z psem. Brakowało mu
tylko smyczy i kagańca. Blady był jak ściana. Oczy miał brązowe. Takie jak
moje. Niemal identyczne co mnie niezmiernie zdziwiło. A jeszcze bardziej się
zdziwiłem kiedy dostrzegłem, że jest pomalowany. Oczy podkreślone kredkę i
wymalowane czarnymi cieniami. Boże. Satanista.
- Kto to jest? – zapytałem szeptem nadal w lekkim szoku.
- Kaulitz. – usłyszałem zgodną odpowiedź wszystkich. Przełknąłem
ślinę i popatrzyłem znowu na chłopaka.
Przybrałem uprzejmy uśmiech i ruszyłem w jego stronę. Ktoś
mnie jednak powstrzymał.
- Daj spokój, Tom. On i tak nikogo do siebie nie dopuszcza.
To będzie tylko strata czasu. – powiedział chłopak, który miał na imię Gustav.
Schefer czy jakoś tak. Popatrzyłem na chłopaka.
- Może dla ciebie. Ja jestem bardziej otwarty niż wy. Skoro
nie daliście mu szansy, nie dziwię się, że sie zamknął.
- My nie daliśmy mu szansy? On w ogóle o nią nie prosił. –
odpowiedział.
- To trzeba o nią prosić? – zadałem retoryczne pytanie i
podszedłem do Drugiego Kaulitza.
- Cześć. – powiedziałem z uśmiechem. – Jestem Tom Kaulitz.
Przygarnęli mnie do twojej grupy. Tak się złożyło, że nazywamy się tak samo. –
uśmiechałem się cały czas, ale ten dzieciak zaczynał mnie drażnić. Patrzył na
mnie jak bym był kosmitą. – Twoje nazwisko znam, a jak masz na imię? –
zapytałem uprzejmie. Patrzył wciąż na mnie tymi swoimi brązowymi oczami.
Wyglądał jakby był przestraszony, że ktoś do niego podszedł. Izolował się.
- Bill. – mruknął cicho, odwracając ode mnie wzrok. Ja też
odwróciłem oczy na moment i wtedy znów to poczułem. Tą więź… Ale coś jeszcze.
Jakby coś odzyskał. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Patrzyliśmy na siebie
tylko, żaden nie musiał nic mówić, rozumieliśmy się bez słów, ja i Bill. Nawet
ładne imię. Gdybym mógł poprosić o brata, wlasnie tak by się nazywał.
- Mieszkasz w Loitsche? – popatrzyłem na niego.
- Tak. – odpowiedział cicho, spuszczając znowu głowę w dół. A
więc jednak mieszkają tu jakieś odchyły podobne jak ja. Tylko z innej
kategorii.
Uczucie odzyskanej zerwanej więzi zniknęlo, ale pozostało
jakieś… w podświadomości przeczucie. Że to dopiero początek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz